W ostatni dzień świąt udało mi się oderwać od suto zastawionego stołu i pójść do kina na kolejną… wyczekiwaną przez rok… część, przygód dzielnego Hobbita Bilba.
I tak jak w przypadku Władcy Pierścieni i poprzedniej części Hobbita, tym razem również się nie zawiodłam. Ponieważ nie czytałam książki, jestem jednym z tych szczęśliwych widzów, którzy nie muszą porównywać filmu z książką. Dzięki temu mogłam, bez żadnych przeszkód cieszyć oczy przepięknymi zdjęciami, efektami specjalnymi i baśniową opowieścią. Z relacji moich domowników, którzy czytali Hobbita i Władcę Pierścieni (po wielokroć), wiem że do filmu zostały dopisane nowe wątki, co może dziwić i niektórym przeszkadzać. Ja mogę się doczepić do tego że (według mnie), tytułowy bohater odgrywa jakby drugoplanową rolę i zbyt wiele jest tu równie ważnych postaci. Postaci, które mogły by być jedynie zaznaczone a urosły do rangi ważności Bilba, czasami ją przewyższając. Poza tą drobną uwagą, film bez trudu przeniósł mnie w baśniowy świat Śródziemia, stworzony z niezwykłym rozmachem i dbałością o szczegóły. Moją wyobraźnię wyjątkowo pobudziło, niesamowicie stworzone Miasto na Jeziorze. Szczególnie pięknie i przekonująco (mnie) został pokazany kunszt i elegancja walki Legolasa, połączone jednak z bezwzględnością. Niesamowita scena pościgu w beczkach po rzece, również na długo zapisze się w mojej pamięci. Nie przeszkadzały mi nawet gigantyczne pająki i smok, a jestem wyjątkowo wyczulona na tego typu stwory w filmach i ich wiarygodność. Film jest pełen akcji i nie można się na nim nudzić, a zakończenie pozostawiło spory niedosyt że na kolejną część trzeba będzie znów czekać cały, okrągły rok. Z drugiej jednak strony… dobrze że jest na co czekać 🙂