Samoopalacze. Lubimy je i złościmy się na nie. Mają wiele wad, ale jedną podstawową zaletę – w krótkim czasie zmieniają kolor naszej skóry z bladej w złocistą – w dodatku bez szkodliwego działania promieni słonecznych 🙂 Aby jednak efekt był, jak najbardziej naturalny i przede wszystkim równy, musimy bezwzględnie stosować się do kilku żelaznych zasad.
Po pierwsze piling. Działanie samoopalaczy polega na stopniowym zabarwieniu zewnętrznej warstwy skóry. Jeżeli więc na skórze znajdują się pozostałości rogowaciejącego naskórka, samoopalacz nie będzie mógł zabarwić skóry równomiernie. Może też nastąpić łuszczenie się starego naskórka już po zabarwieniu, odkrywając „nieopalone” miejsca i tworząc jasne plamy. Dlatego piling jest pierwszą, obowiązkową czynnością przed zastosowaniem samoopalacza.
Równie ważną rzeczą – o ile nie kluczową – jest dokładne rozsmarowanie. Trzeba to robić tak długo i tak dokładnie, aż krem zostanie zupełnie rozsmarowany. Złamanie tej zasady zawsze się na nas zemści 😉 Zazwyczaj jednak jesteśmy złe na samoopalacz a nie na siebie. Śmieszą mnie wygłaszane opinie, że te produkty są do niczego bo nierówno opalają i robią plamy. To nie one robią plamy, tylko my 🙂 To my go nakładamy i to od nas zależy czy nałożymy go równo czy nie. Pośpiech przy nakładaniu samoopalacza, zawsze wyjdzie nam na złe. Jeżeli nie mamy cierpliwości i nie jesteśmy w stanie poświęcić tych kilku minut na dokładne rozprowadzenie samoopalacza, to lepiej z niego zrezygnujmy. Oszczędzimy sobie wielu nerw i frustracji To ewidentnie kosmetyk dla cierpliwych 🙂
. Dobrym sposobem na dokładne nałożenie samoopalacza jest posmarowanie wcześniej skóry balsamem nawilżającym. To o wiele ułatwia równomierne rozsmarowanie. Samoopalacz nakładajmy niewielkimi porcjami najpierw na dłonie ( rozsmarujmy go w dłoniach) i dopiero potem na skórze. Jeżeli mamy jasną karnację, może się okazać, że różnica między naszą skórą a kolorem jaki uzyskamy będzie zbyt duża. Wtedy rzeczywiście łatwo o przebarwienia. Dlatego używając po raz pierwszy samoopalacza, którego nie znamy, wymieszajmy go z balsamem do ciała. Efekt zabarwienia skóry będzie delikatniejszy i mniejsze „szanse” na smugi. Zorientujemy się też jak intensywnie barwi nowy kosmetyk. Pamiętajmy, że są miejsca, które mocniej się zabarwiają i wyjątkowo łatwo na nich o nierówności. Są to wszystkie części wystające, czyli kolana, łokcie, kostki i palce u stóp, ale również miejsca w załamaniach skóry: pod kolanami w pachwinach czy w załamaniu łokci. Te miejsca wystarczy jedynie musnąć resztkami kremu który został nam na rękach i jeszcze dokładniej rozsmarować. Jeżeli czujemy, że nałożyło nam się w tych miejscach za dużo samoopalacza, przetrzyjmy je lekko wilgotną chusteczką. Trzeba tez pamiętać, aby odczekać do całkowitego wchłonięcia przed założeniem ubrania – szczególnie jasnego. No i nie zapomnieć o umyciu rąk, również między palcami i skórki przy paznokciach 🙂 Za każdym razem kiedy zdarzyło mi się o tym zapomnieć, przekonywałam się jak trwałe są jednak samoopalacze 😉
Uwaga na „opalanie” twarzy. O ile po nieudanym zabiegu, na nogi możemy założyć spodnie a na ręce długi rękaw, o tyle twarzy nie da się schować 🙂 Osobiście zrezygnowałam zupełnie z opalania twarzy… jakiegokolwiek. Podane wyżej sposoby sprawdzają się u mnie na ciele, niestety do twarzy nie znalazłam idealnego sposobu. Po pierwsze, zazwyczaj kolor był dla mnie zbyt ciemny. Twarz wygląda zdecydowanie lepiej i młodziej 🙂 jeżeli jest o pół tonu jaśniejsza od reszty – wystarczy dokoloryzować ją miejscami brązerem w kulkach lub pudrze. Suplementacja beta karotenem o, którym pisałam tutaj, przyciemnia mi twarz na tyle, że zupełnie mi to wystarcza. Po drugie, samoopalacz podkreślał i zabarwiał pory, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Zabarwiał też mocniej miejsca w strefie T. No i totalna dyskwalifikacja – moja skóra reagowała po pewnym czasie wysypkami, krostkami i tym podobnymi „atrakcjami”. Krótko mówiąc, było w tym więcej wad niż zalet. Jeżeli już ktoś „musi” ;), proponuję wymieszać samoopalacz pół na pół z lekkim kremem nawilżającym i nałożyć bardzo cienką warstwą, bardzo dokładnie rozsmarowując. Szczególnie we wszelkich tłustych zagłębieniach, miejscach z meszkiem i przy włosach. Tam samoopalacz ciemnieje najbardziej. Efekt jest taki, że mamy mocniej podkreślone bruzdy nosowo-wargowe i ciemniejszą smugę nad ustami o przyżółconej linii włosów i brwi nie wspominając. Wszystko to sprawia, że zamiast wyglądać zdrowo i świeżo, wyglądamy ciężko i o wiele starzej – nawet bardzo młode osoby. Zazwyczaj też się jakoś tak dzieje, że kolor samoopalacza na twarzy wygląda mniej naturalnie niż na reszcie ciała…
Mimo wielu uciążliwości, używam samoopalaczy od kiedy dowiedziałam się o ich istnieniu… nawet wtedy, kiedy opalały na żółto – powinnam chyba dostać medal za wytrwałość 😉 Teraz kolor jaki nadają skórze jest zazwyczaj naprawdę bardzo naturalny. Wciąż jednak szukam samoopalaczowego Grala. Mój ideał to taki, który oprócz nadania skórze naturalnego koloru, jednocześnie jest kremem barwiącym. Dzięki czemu od razu daje tymczasowy kolor i łatwiej go nakładać. I przede wszystkim taki, który będzie pozbawiony tego specyficznego… hmmm… „zapachu”. O ile dwa pierwsze punkty udaje mi się znaleźć w jednym produkcie, o tyle ostatni punkt nadal pozostaje najsłabszym ogniwem samoopalaczy. Nawet jeżeli w pierwszym momencie pachnie fiołkami lub innym kokosem, to po jakimś czasie i tak pojawia się ON – „samoopalaczowy smrodek”… nazwijmy rzecz po imieniu 😉 Jeżeli więc jest na sali ktoś, kto spotkał samoopalaczowego Grala, który spełnia moje skromne trzy życzenia, będę wdzięczna za wszelkie informacje 🙂
Mam nadzieję, że po zastosowaniu tych łatwych, prostych i oczywistych wskazówek, nie pojawi Wam się już żadna niechciana smuga a nakładanie samoopalacza stanie się prawdziwa przyjemnością… czego i sobie szczerze życzę 🙂
Miłego samoopalania 🙂
