Po pełnym przepychu izraelskim weselu, wracamy na ziemię… na polską wieś.
Pierwszą – letnią – część mojego niezapomnianego weekendu na prawdziwej, polskiej wsi mogliście zobaczyć Tutaj. Dzisiaj zapraszam na część drugą – jesienną…
Pierwszy dzień weekendu na wsi, był prawdziwie letni: ciepły i słoneczny, ale z samego rana obudził nas deszcz i bardzo rześki chłód.
Szkoda mi jednak było przesiedzieć ten dzień w domu i przepatrzeć w okno z nadzieją, że może się przejaśni.
Po kolejnej kawie, ubrałam się odpowiednio, złapałam parasolkę i ruszyłam przywitać się z gospodarstwem.
Wszystkie zwierzaki pochowały się przed deszczem w swoich zagrodach, budach, legowiskach i kocich kryjówkach. Nie wszystkie były dla mnie dostępne gabarytowo, odwiedziłam więc obórkę, w której dokazywały koniki, kicały króliki, a kura właśnie głośno oznajmiła, że zniosła jajko.
Tylko sarence deszcz w niczym nie przeszkadzał i beztrosko spacerowała po podwórku skubiąc trawę lub się na niej spokojnie wylegując.
Zerkanie z nadzieją w niebo, jednak przyniosło oczekiwany efekt. Deszcz powoli ustępował, ale nadal było zdecydowanie chłodno. W codziennym życiu w taką pogodę, zapewne siedziałabym w jakimś ciepłym miejscu i nie w głowie byłyby mi spacery… ale nie tym razem. Otulona w piękną rodową zapaskę (o której wspominałam w pierwszej części), z kubkiem gorącej kawy, z jabłonką w tle – niespodziewanie wyszły jedne z najpiękniejszych zdjęć do których często będę wracać wspominając ten dzień.
Z każdą minutą robiło się coraz jaśniej i coraz cieplej, aż po południu wyszło słońce i zrobiło się naprawdę przyjemnie. Cały zwierzyniec wyległ ze swoich zakamarków na podwórko, skory do zabaw, figli i brykania, „ihahania”, szczekania, gdakania… i do butów i kwiatków podskubywania… 😉
Ale królem tego popołudnia stał się Paw i jego pióra, które kiedyś zgubił i właśnie sobie o nich przypomniał widząc ich całe naręcze w moich dłoniach.
Ze zdziwieniem mi się przyglądał i wykazywał żywe mną zainteresowanie. Tego dnia dowiedziałam się empirycznie, co znaczy – ustroić się w pawie piórka… 😉
Słońce chyliło się ku zachodowi, nieśmiało podpowiadając, że czas wracać do miasta. Kończył się weekend, który przypomniał mi o tym, że tuż obok istnieje inny, alternatywny świat, w którym człowiek żyje w odwiecznej symbiozie z naturą i wyłącznie zgodnie z rytmem przez nią wyznaczanym. To dla nas, mieszczuchów nie tylko relaks i odpoczynek, to również ważna lekcja pokory, szacunku, wdzięczności i człowieczeństwa.